Malta | Krótki poradnik, jak przetrwać luty
Przygotowania poszły szybko – lista rzeczy do zrobienia, do kupienia, do zabrania… W końcu siedziałam w samolocie myśląc sobie „Na bogów, co ja najlepszego zrobiłam. A jak mi się nie spodoba? A jak mi nie wystarczy pieniędzy? Chcę do domu!”. Mniej więcej w takim samym nastroju upłynął cały pierwszy tydzień na miejscu.
Rozpocząć należy od tego, że luty jest u mnie wyjątkowo niemile widziany. Podczas gdy większość szkaluje listopad, ja z tym jesiennym miesiącem trzymam sztamę – raz na jakiś czas trzeba zwinąć się w kokon i popłakać, a kiedy, jak nie wtedy? Na grudzień przymykam oko, przez te jego światełka, grzane wina i prezenty, styczeń mija mi rzutem na taśmę, ale luty… Oj, my się bardzo nie lubimy. Mam ochotę się przeciw niemu buntować, wypędzić, wywiesić z okna transparent „Stop śliskim chodnikom”. Bezradna jestem wobec jego zimnego niewzruszenia, postanowiłam więc uciec.
W lutym na Malcie, jak i w całej Europie, trwa zima. Byłam na to mniej więcej przygotowana, mam sweter, kurtkę i szalik, a szukając mieszkania zwracałam uwagę na obecność ogrzewania. No i w moim jest, a jakże. Elektryczne. Maltańczycy uważają, że zimą naprawdę nie warto się przejmować. Co najciekawsze, wszyscy totalnie zachowują się tak, jakby rzeczywiście było lato – chodzą porozbierani, jedzą na dworze i półnadzy bawią się na karnawale. Ja wymiękam, mi tu jest za zimno!
Jest zupełnie inaczej, niż sobie wyobrażałam, ale w dalszym ciągu super. Pan z warzywniaka to już mój ziomeczek, z daleka woła „hello!”, jak idę brzegiem zatoki po owoce. Pod moim blokiem mieszka z 15 kotów, to samo w sobie powinno przechylić szalę plusów. A do tego jest tango, wspaniałe, jak wszędzie, dzięki niemu dom może być w każdym miejscu. A co najważniejsze, minęło napięcie i presja nowości, już nie czuję wewnętrznego imperatywu do fotografowania każdej palmy i każdego balkonu. To już moja dzielnia, ogarniam rozkład autobusów i rozglądanie się w odwrotne strony przy przechodzeniu przez ulicę, a jak spóźnimy się na nocny autobus z milongi to bez spinki przejdziemy się z sąsiedniego miasteczka uliczką pochyloną o 45 stopni. Co znaczy, że skok na 4 łapy się udał. Nie płaczę mamie przez telefon, że chcę do domu, jak na obozie harcerskim w gimnazjum, ba, ja chcę więcej! Więcej jeździć, w innych miejscach mieszkać i z każdego z nich przywozić taki worek plusów i minusów.
Czas kończyć przydługi wstęp i przejść do konkretów, czyli kilku obrazków z Valetty i karnawału z Victorii na Gozo!