Edynburg | Wichrowe wzgórza w świątecznym klimacie
Oczekiwania były duże, bo to miejsce moje wymarzone i wyśnione, które w wyobraźni znam, jak własną kieszeń. Mogłam sobie dumać, że podobne do mojego ukochanego Londynu, ale liczyłam na więcej. I dostałam.
Bałam się tej zimy, no bo w końcu to zimno, śliskie chodniki. Okazuje się, że tak, co prawda z tym trzeba się liczyć i brać na klatę – palce i uszy marzną, wstać się zupełnie nie chce, liście opadły i jakiś taki zastój w życiu, jakby mówiło ono „No, to na razie, mała, wrócę, jak się zrobi cieplej, a ty radź sobie sama. Że tak powiem, arrivederci.”, tak, to wszystko prawda, ALE. Palce można zagrzać od kubka z ciepłą herbatą z miodem, pod kocykiem tuląc się do termoforu albo najlepiej od innych jakichś ramion. I te inne ramiona mogą przytrzymać na śliskim chodniku. Do tego wszystkiego są jeszcze światełka i choinka, kująca, pachnąca, własnoręcznie ubierana, trochę krzywa, ale najpiękniejsza, no i pierniczki, którymi pachnie dom rodziców, lukrowane dziś z młodszym bratem, który jakby coraz starszy, a na pewno coraz wyższy.
Edynburg wywiał i wygwizdał, zachwycił i ogrzał gorącym cydrem ze śliwek. Poczęstował dokładnie tym, czego się bałam w zimie a jednocześnie osłodził pięknie uśmiechniętymi twarzami, światełkami, grającą karuzelą i różdżką Harry’ego Pottera, opowieściami o ciemnej, tragicznej stronie miasta, gubieniem się w uliczkach Royal Mille i w sobie. Dokładnie tak, jak się spodziewałam.