Do tej pory trzymałam się z aparatem blisko natury, po raz pierwszy weszłam z nim do wnętrza. I z miejsca się w nim po uszy zakochałam.

Słońce przedziera się przez liście kasztanowca rosnącego za oknem i przez balkon wdziera się do środka, rozlewa po ciepłym parkiecie. Na kanapie wielki, srebrnooki kot udaje, że śpi.

Pierwsze, co widać po wejściu to sztaluga z rozpoczętym obrazem. Palety oblepione warstwami kolorowej farby budzą we mnie tęskne pragnienie twórczości, rozpalają jakieś ciepełko, jakby same były na tyle godne, by powiesić je na ścianie, jako dzieło sztuki codziennego użytku. Bez ramki.

Żywe kwiaty i jeszcze żywsze książki. Przytulność tego miejsca jest obezwładniająca. Nagle rozumiem fenomen skandynawskich domów, pełnych zimnej bieli, ciepłego drewna i zielonych roślin, ale tu jest coś więcej. W powietrzu unosi się zapach twórczości, na kanapie jest sierść kota Rysia. Nie chce się wychodzić.